wtorek, 21 sierpnia 2012

Zaś w domu...

Jak zapewne się domyślacie - jesteśmy z powrotem.
Wyjazd był całkiem udany. Powrót do domu dość okrężny bo przez 2 inne domy :) Ale po kolei!
Wstaliśmy rano i nawet udało nam się już koło 9 wyjechać - co jak na nasze standardy jest wczesną porą. [Noc była urocza ze względu na chrapiących sąsiadów - ale to pewnie jeszcze doodack się rozpisze na ten temat ;)]
Pojechaliśmy do Neusiedl am See z nadzieją na śniadanie i kupienie kartek. Niestety zapomnieliśmy, że Austria jest porządnym krajem i w niedziele sklepy są tam nieczynne. Także skończyło się na niezdrowym śniadaniu w macu po drodze. Następnie ruszyliśmy w stronę Bratysławy i znaną już z poprzedniej wyprawy autobahną do Zyliny. Tak jak wtedy i tym razem było nudno. Natomiast z Zyliny do Ustronia był jakiś dramat - kupa wolno i dziwnie jeżdżących pojazdów i upał. Światełkiem w tunelu byłaby ostatnia część podróży - od granicy do Ustronia, malowniczą drogą w lesie, ale niestety została ona kompletnie zepsuta przez mój brak paliwa. Już chwilę przed granicą wskazówka oparła się poniżej czerwonego pola, a trampek niestety nie ma kranika więc jak stanie to na amen. Dlatego na malowniczej drodze co było pod górkę to się modliłam, żeby jeszcze dał radę i z duszą na ramieniu dotarłam na stację benzynową.
Następnie skonsumowaliśmy obiad - który jak to u Włocha był pyszny i udaliśmy się w dalszą drogę za cel obierając dom doodacka, gdyż potrzebował on płyty czyszczącej. Ruch spory motórów strasznie dużo - można było lewej łapki praktycznie nie opuszczać na kierownicę.
Od doodacka udaliśmy się już prawie się gotując do mnie do domu po telefon. Tu spędziliśmy chwilkę na pogaduszkach i pojechaliśmy A4 do Gliwic. I tu już była trauma niemalże. Od asfaltu waliło jakąś nieprawdopodobną temperaturą a na dodatek nasze tyłki się odzwyczaiły i po ponad 400 km miały serdecznie dosyć. Do Gliwic dojechaliśmy spoceni jak szczury (w zasadzie czemu jak szczury??) i tak jak się spodziewałam, motóry zostały pod blokiem, bo żadne z nas nie było w stanie nawet myśleć o ubieraniu cuchów jechaniu do garażu i powrocie na rowerze.

Garść suchych liczb:
średnia: 90 km/h
maks: 129 km/h [ja znowu z kuframi]
w ruchu: 12h 52 min
przejechane: 901 km

Aż się boję tego pisać, ale... wrzucimy kiedyś fotki :)
Aha i widzę, że brakuje opisu tego gdzie w końcu byliśmy i jak dojechaliśmy - takie drobne niedopatrzenie :)
Myślę, że powstanie razem z fotkami w ciągu najbliższych paru dni :)

sobota, 18 sierpnia 2012

Gdzieś

Dojechaliśmy gdzieś ;)
Gdzieś było na Słowacji i było (jak się okazało rano) całkiem ładne. Był tez folklor objawiajacy się biegajacymi dookoła do nocy dziećmi i impreza u sąsiadów. Impreza była z ogniskiem i paroma gitarami i choralnym śpiewem. Rownież do nocy ;) dzieci oczywiście od samego brzasku jak skowroneczki, znowu biegaly;) stopień wyspania oceniam zatem jako mierny. Już koło 10 udało nam się ruszyć dalej ale cały czas przesladuja nas niezwykle wolni kierowcy i czerwone światła dlatego w celu rozluźnienia atmosfery ziechalismy na kawę do maca ;)

piątek, 17 sierpnia 2012

Weekendowy wyjazd by Karola

Od siebie chciałabym nieco dodać do posta doodacka :)
Ze spraw czysto technicznych - jedziemy zdecydowanie mniej zapakowani. Postaramy się wrzucić jakieś foty motórów, chociaż każdy, kto tu zagląda wie jak wspaniale nam to idzie:)

W niedzielę natomiast chcemy wracać tak, aby trafić do Ustronia na tradycyjną włoską pizzę :)
A następnie z drobnym przystankiem w Imielinie uderzamy z powrotem co Gliwic.

Weekendowy wyjazd

Po długiej przerwie związanej z brakiem ciekawszych wypraw wracamy do jeżdżenia i pisania. Korzystając z ładnej pogody postanowiliśmy wybrać się w ten weekend nad Neusiedler See. Jako, że wyjeżdżamy dzisiaj koło 17, prawdopodobnie ciężko byłoby dojechać do Austrii o jakiejś ludzkiej porze (a nie chcemy za dużo jechać w nocy ze względu na nieco porysowane szybki od kasków, które mocno zmniejszają komfort podróży), pierwszym etapem będzie dojechanie gdzieś w okolice miasteczka Považská Bystrica na Słowacji. Potem kimanie, a rano na świeżo chcemy dojechać do Austrii i rozłożyć się nad jeziorem. Resztę soboty zamierzamy spędzić na błogim leniuchowaniu i wygrzewaniu się, a w niedzielę powrót, być może autostradą z Bratysławy pod samą granicę.
Miejmy nadzieję, że wszystkie plany nam wypalą. Postaramy się pisać z trasy.

środa, 16 maja 2012

Kolejny nieistotny update

Podejrzewam, że nikt tu aktualnie nie zagląda, zwłaszcza, że już od prawie 2 tygodni nic się nie dzieje. Otóż przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, iż przygniotła nas szara rzeczywistość. Mówiąc wprost powrót do rzeczywistości był faktycznie szary, i pozostawił mało czasu wolnego na brykanie na blogu. Chcieliśmy przynajmniej jakieś fotki wrzucić, ale niestety, musieliśmy zrobić w firmie sesję foto i toniemy w zdjęciach do obrobienia. Mam jednak nadzieję, że jak załatwimy bardziej naglące sprawy, to uda nam się dokonać jakieś reaktywacji bloga.

Abyście nie upadali na duchu wrzucę foty zachęcające znad Gardy :) Choć nie można o nich za bardzo powiedzieć, że są obrobione - ale co mi tam, takie góry są fajne w każdej formie :)




poniedziałek, 7 maja 2012

Stats część 2

Joł!

Moja nawigacja faktycznie może nam podać parę szczegółów, okłamanych tylko o połowę wycieczki okołowiedeńskiej, kiedy to się rozładowała :)
Fakty są takie:
Całkowity czas jazdy (bez postojów): 41:43 godziny
Średnia prędkość: 63 km/h
Maksymalna prędkość: 130 km/h

Wczoraj kompletnie nie miałam czasu, ale dzisiaj może wrzucę fotki na kompa i prędzej czy później (ale raczej w tym tygodniu i może prędzej) pojawią się na blogu :)

niedziela, 6 maja 2012

Statystyki!

Myśleliśmy, że będzie nieco łatwiej prowadzić relację dzień po dniu, jednak problemy z dostępem do neta okazały się dość znaczące. Na następnej wyprawie postaramy się bardziej ;)

A teraz garść suchych liczb, jak na inżynierów przystało:
2 - motóry
9 - dni podróży
6 - odwiedzonych krajów
2973 - przejechanych kilometrów
256 - litrów spalonej benzyny (łącznie)
5.1 - l/100km - średnie spalanie trampka
3.77 - l/100 km - średnie spalanie cebuli
wielkie mnóstwo - owadów rozpaćkanych na szybach kasków ;)

Karolowa nawigacja zapisywała też swój zestaw statystyk, więc myślę, że za jakiś czas pojawi się tu coś więcej. A jak tylko zrzucimy fotki z aparatu, znajdzie się tu coś do oglądania.

Ostatni dzień

Dzisiaj wyjechaliśmy z Wiednia dość wcześnie - o 8:30 byliśmy już na trasie. Zależało nam na czasie, w końcu od jutra trzeba wracać do pracy, a wypadałoby trochę odpocząć po urlopie. Pogoda tym razem nie była najlepsza. Temperatura wahała się w okolicach 12 stopni, a niebo nad Austrią było zachmurzone. Wyposażeni w kombinezony przeciwdeszczowe przygotowane do szybkiego ubrania zaczęliśmy ostatnią część wyprawy.
Deszczu w Austrii na szczęście nie uświadczyliśmy, ale żeby nie było idealnie, nawigacja nieco zgłupiała i chciała prowadzić nas płatnymi drogami, czego chcieliśmy uniknąć. Szczęśliwie Karola w porę zorientówała się, że coś nie gra i poprawiliśmy ustawienia.
Do Bratysławy nie napotkaliśmy więcej problemów. Za to w samej Bratysławie my trochę zgłupieliśmy. GPS poprowadził nas na autostradę (które na Słowacji generalnie są płatne), ale przy okazji zauważyliśmy znak, który mógł oznaczać brak konieczności posiadania winiety na tej drodze. Krótka rozmowa i szybka decyzja - jedziemy do najbliższej stacji benzynowej, tam się dowiemy co i jak. Stacja miała być za 5 km, więc może nikt nam nic nie zrobi za jazdę na gapę. 5 km okazało się nieco większym dystansem - stację spotkaliśmy chyba dopiero po 30 km. A tam miła niespodzianka - na autostradzie Bratysława - Żylina nie trzeba mieć winiety. Nie lubimy za bardzo dróg szybkiego ruchu, bo są zwyczajnie nudne, kiedy jedzie się po nich 120 km/h, ale zdecydowaliśmy się tym razem z niej skorzystać. Dzięki temu podróż spod Wiednia do granicy czesko-polskiej zajęła nam 4:15h. Nawet nie przypuszczaliśmy, że pójdzie tak gładko.
W Polsce zaczęła doskwierać nam próżnia w żołądkach, więc udaliśmy się na rewelacyjną pizzę do znajomej knajpy w Ustroniu (nie po drodze? owszem, ale papu było tego warte!). Poprawiliśmy tiramisu i pozostało jeszcze nakarmić motocykle, bo trampek jechał już na oparach.
Reszta trasy minęła bez ciekawszych epizodów. W domu zameldowałem się chwilę po 16. Teraz zostało czyszczenie sprzętu.

piątek, 4 maja 2012

Przez włochy

Pewnie jesteście ciekawi gdzie w końcu dojechaliśmy? Otóż w miarę wcześnie byliśmy na skoczni w Villach więc postanowiliśmy jechać dalej, zwłaszcza, że był dobry dzień i dupy zanadto nie bolały. Pojechaliśmy więc do Udine. I powiem szczerze - dawno nie widziałam tak ochydnego miasta. Droga do niego była piękna, przez przełęcz, ale miasto mnie strasznie odrzucało. I w dodatku Włosi w ogóle nie przejmują się przepisami ruchu drogowego. Spieprzaliśmy stamtąd tak szybko jak się tylko dało! Potem zaczęło się chmurzyc i strasznie wiać i w ogóle było słabo ale dojechaliśmy nad morze do lignano i rozłożyliśmy namiot ;) nad mOrzem było na prawdę spoko, pojechaliśmy potem jeszcze do jednej malowniczej wioski - Caorle. Mogłabym tam wrócić! My natomiast zebraliśmy się dalej - w stronę Wenecji. Tam niestety obejrzeliśmy tylko śmierdzące rybą przedmieścia i jechaliśmy dalej. Tak dotarliśmy do arco i riva del garda. Są to definitywnie kolejne miejsca, do których chciałabym wrócić. A dokładniej opiszemy je pewnie z domu, bo pisanie na ipodzie jest maxymalnie upierdliwe ;) nad garda spędziliśmy kolejną noc i pol dnia i pojechaliśmy do Innsbrucka. Jechało się na początku całkiem nieźle, ale potem zrobiło się tak zimno, że szczękałam zębami w kasku. Jak dojeżdżaliśmy do miasta to zaczęło lać i generalnie była kupa. Znaleźliśmy kemping ale rozłożenie namiotu w deszczu - jak prawdziwi skauci! - nie było trywialne. Zwłaszcza, ze to pole ma ziemię, w która zdecydowanie nie da się nic wbić. Ale przetrwaliśmy mimo zimna i teraz powitało nas słońce. Zaraz pozbieramy nasz dobytek i ruszamy zobaczyć skocznię a potem gdzieś w stronę saltzburga ;)

wtorek, 1 maja 2012

Dzisiaj pojawila sie okazja, zeby troche przewietrzyc cylindry Znalezlismy kawalek drogi ekspresowej na ktorej dalo sie odwinac do szalenczych 130 km/h Na wiecej jakos sie nie zdobylismy majac na uwadze,dobro naszych sakw  i kufrow Przy okazji wspomne, ze spotkala mnie mila niespodzianka na stacji benzynowej. Okazuje sie ze Cebula pali okolo 3.75 na setke, wiec calkiem przyzwoicie.
Z ciekawszych wydarzen watro chyba jeszcze nspisac o naszej pierwszej polowej naprawie - odpadl mi kierunkowskaz i musielusmy pomoc mu wrocic na miejsce przy pomocy power tape'a. Wszystko poszlo gladko i wyglada prawie jak nowy :)

W drodze na południe

Wczoraj spędziliśmy uroczy dzień w pięknym Wiedniu. Po powrocie do Wampersdorfu nasi gospodarze zabrali nas na lokalne Przekąski. Było bardzo miło i sympatycznie. Po powrocie do domu musieliśmy się jeszcze spakować i poszliśmy spać. Dzisiaj natomiast wstaliśmy o 7:00 zjedliśmy śniadanie i już chwilę po 8 udało nam się wyjechać. Postanowiliśmy zmodyfikować troszkę trasę - najpierw uderzamy do Villach ( zostało nam jeszcze 50km) a potem na Udine, gdzie podobno jest bardzo uroklia droga wiodąca przez przełęcz. A teraz siedzimy w macku i dzięki tutejszemu netowi możemy Was uda żyć tą garstką informacji. Niestety jeśli nie znajdziemy kompa to nie będzie zdjęć ;( Ciekawe gdzie nam się uda dzisiaj dojechać ;)

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Pierwsze wrażenia - dupa boli ;)

Zaczynając od początku! Wyruszyliśmy w sobotę, miało być rano ale nie wyszło. O 11 byłam u doodacka i okazało się, że primo: on się musi dopakować, secundo: cieknie mu płyn hamulcowy ze zbiorniczka. Niemal cudem spakowaliśmy wszystko - zdjęcia się pojawią jak będziemy mieli dostęp do kompa ;) następnie pojechaliśmy na serwis do Tychów. Okazało się, że z tym płynem to raczej nic strasznego, zakleiliśmy zbiorniczek taśmą izolacyjną i pojechaliśmy. Nie mam za dużo czasu więc nie mogę się we wszystko zagłębiać ale troszkę statystyk: nie przejechali my ani metra autostrady ani drogi szybkiego ruchu, do Wiednia dojechaliśmy po 412 km i 6 godzinach. Koniec podróży zdominowak ból diup i w moim przypadku pleców. Austriaccy znajomi ugościli nas grillem i poszliśmy spać. Następnego dnia przy śniadaniu poznaliśmy motocyklistów z saltzburga a następnie udaliśmy się na wyprawę w góry. Andreas był przewodnikiem i wycieczka była piękna, ciekawa i pouczająca. Tylu zakrętów nie widzieliśmy w życiu! Ale chyba trochę pewniej czujemy się na naszych rumakach. Jedyny minus - znowu bolały tylne częścI ciała ;/ dzisiaj natomiast wybraliśmy się do Wiednia zwiedzać. Zostawiliśmy motocykle u Luise pod domem i właśnie mamy wycieczkę z własnym przewodnikiem ;) Czyli - pozdro z Wiednia!!

czwartek, 26 kwietnia 2012

Cebula

Karola się już nieco rozpisała, teraz pora na mnie i mój motór. Cebula, czyli Honda CB500 trafiła do mnie pod koniec listopada zeszłego roku, w stanie, na pierwszy rzut oka, całkiem przyzwoitem. Po kolejnych rzutach oczu stan się nieco pogarszał, ale najważniejsze było to, że silnik działa sprawnie, a rama nie jest pokrzywiona.
Pierwsza fotka nowego nabytku
Na starcie do wymiany był akumulator, na starym już ledwo paliła. Przez całą zimę miałem nadzieję, że to właśnie tylko przez akumulator, a nie przez inne usterki i na szczęście się nie pomyliłem. Z nastaniem wiosny zainwestowałem w nową Yuasę i od tego czasu pali od strzału. Kolejną inwestycją były gmole (i przy okazji zestaw kluczy dzięki którym mogłem je założyć). Nie licząc drobnych zabaw z akumulatorem, zakładanie ich było moja pierwszą okazją do wykazania się jako mechanik przy Cebuli.


przed...
...i po


Wreszcie można było jeździć. W trakcie tego jeżdżenia zauważyłem kolejny defekt - wibrującą klamkę przedniego hamulca. Diagnoza - krzywa tarcza. Hamulce są dość istotnym elementem wyposażenia, dlatego decyzja o zakupie nowej tarczy była równie szybka, co bolesna dla portfela. Przy okazji zainwestowałem w przewód w stalowym oplocie bo stary wyglądał, jakby pamiętał wyjazd z fabryki w 1999. Tylna opona też miała już swoje lata i nie wyglądała zbyt pewnie, a na alpejskich winklach chciałbym czuć się pewnie, więc za zadku wylądował nowy Michelin.
Przy okazji pozbyłem się starego oleju i filtrów zastępując je świeżymi, rozwiązałem drobny problem z włącznikiem świateł stopu.
I tyle. Myślę, że teraz mój pierwszy motocykl będzie w stanie zawieźć i przywieźć mnie z naszej wyprawy. Dzisiaj go jeszcze nieco wypucowałem ale nie miałem okazji zrobić już fotek. Może będą jutro ;)

wtorek, 24 kwietnia 2012

Mały, nieciekawy update



O dziwo doszły mnie słuchy (od 2 osób więc chyba mogę śmiało mówić w liczbie mnogiej), że coś powinno się tu dziać. No i czemu się nie dzieje! Otóż spieszę z wyjaśnieniem. Jesteśmy ostatnio delikatnie mówiąc nieco zalatani. Przez tydzień siedzieliśmy w Wiśle i pracowaliśmy (ciężej lub lżej ale cały czas :)). Co więcej nasza wyprawa, a dokładnie przygotowania do niej zajmuje sporo z tej resztki czasu, która zostaje po pracy jednej czy drugiej. Dlatego właśnie jest tu troszkę cicho. Na szczęście doodack obiecuje, że w tym tygodniu wreszcie popełni jakieś literackie dzieło (co pewnie nie zdarzyło mu się od czasów liceum, nie licząc pracy magisterskiej) i następnie opublikuje, Wam drodzy czytacze na pożarcie.

Co do newsów:
Po wielu przebojach przyszły moje kufry! Trampek jest z nimi chyba szerszy od malucha :P No i +50 do paniki mojej mamy. Ale jest to niewątpliwie sukces, gdyż pasują do stelaży, które dostałam razem z Trampkem, a nie było to aż tak oczywiste. 
Zdołaliśmy również wymienić tarcze hamulcowe i przewody u Cebulki. Ma teraz piękne czerwone stalowe (przewody nie tarcze :P) - na pewno będą na fotkach, które doodack wcześniej czy później tu wrzuci (oby wcześniej). Co prawda w ramach tego procederu udało nam się chyba ze cztery razy wymienić płyn hamulcowy zanim poprawnie włożyliśmy koło i rozwarliśmy zaciski ale i tak jest to kolejny mały triumf inżynierów nad motoryzacją. Nie uraczę Was jednak opisem bo nie byłby tak zabawny jak poprzedni a poza tym nie było aż takich fajerwerków, żeby się powtarzać :)
Byliśmy też na kolejnych zakupach. Na szczęście lista się już kończy, bo kasa na kontach się definitywnie kończy. Tym razem nabyliśmy drogą kupna cudowne (choć nie te, które planowaliśmy pierwotnie) odblaskowe kombinezony przeciwdeszczowe :) Na pewno uwiecznimy je na fotach z wyprawy bo są zbyt urocze, żeby tego nie robić! 


wtorek, 10 kwietnia 2012

Wymiana hamulca - true story

Ponieważ w wyniku drobnej przygody mój trampek stracił pedał hamulca (a w zasadzie jego większą część), nabyłam drogą kupna nowy pedał i stanęłam przed sporym wyzwaniem wymiany owego hamulca. I ponieważ była to jedna z bardziej zabawnych przygód ostatniego czasu, postanowiłam opisać ją jakże licznym hordom czytelników naszego bloga :)
Mam nadzieje, że się nie zanudzicie i dotrwacie do końca :)

Rozpoczęcie, czyli podejście pierwsze i drugie. 
Piękne sobotnie przedpołudnie, przedświąteczna atmosfera, nic tylko walczyć z hamulcami. Oczywiście najpierw przygotowanie teoretyczne! Czyli komp i serwisówka. Przeczytane, bułka z masłem. Znaleźć dwie sprężynki - od światła stop i wracającą pedał do pierwotnej pozycji, odhaczyć, odkręcić śrubkę, cośtam dalej - zobaczy się po śrubce. Ruszam do walki! Trampek - jest, resztki hamulca - są, śrubka z kroku 2 jest. Sprężynek ani widu ani słychu... Okej, jako, że staram się choć czasami podchodzić do spraw w sposób mniej lub bardziej zorganizowany, wracam do kompa. Serwisówka - podejście drugie, google, spis części. Sprężynki powinny być! Wracam do trampko-domku. Kolejne oględziny i jest mały sukces, sprężynka. Empirycznie sprawdziłam i okazało się, że to ta od światła stop. Jest w miarę przyjazna, odczepiam. Pokrzepiona tym niezwykłym sukcesem, szukam drugiej sprężynki. Szukam patrząc od strony koła, od boku, od dołu i góry, ni chu chu. I w tym momencie kończy się bezwarunkowe słuchanie instrukcji :) A może by tak zaryzykować i spróbować odkręcić wspomnianą wcześniej śrubkę bez odhaczania sprężynki nr 2? No risk no fun! Klucz 12 i odkręcam. W zasadzie próbuję odkręcić bo ani drgnie ;/ Z poczuciem odniesionej porażki postanowiłam jechać topić smutki na basen. 

Podejście trzecie, czyli sprężynko gdzie jesteś? 
Niech się w świąteczną niedzielę też coś dostanie motórowi! Postanowiłam nie poddawać się bez walki i podjąć kolejną próbę znalezienia sprężynki. Lampka w dłoń i jeszcze raz zaglądam we wszystkie zakamarki. Byłoby prawdopodobnie prościej jakbym mogła zdjęć tę srebrną osłonę (set?) bo przynajmniej bym cokolwiek widziała. Jednak po oględzinach przekonuję się, że nie jest to proste i wymaga ściągnięcia najpierw pedału hamulca. Dead lock wyczuwam, milordzie! Czyli walczymy w takich warunkach jakie narzucają okoliczności. W pewnym momencie widzę coś sprężynko - podobnego. Czyżby sukces? Owszem, to jest niewątpliwie sprężynka, w dodatku ta, której szukałam. Teraz nic tylko ją odhaczyć! Jednak oczywiście nie żyjemy w idealnym świecie, sprężynka jest dość gruba, w dodatku mocno naciągnięta i schowana całkowicie niedostępnie przy ściance seta. Po wielu próbach udało mi się sięgnąć do niej śrubokrętem ale i tak odhaczenie jest kompletną abstrakcją, a o zahaczeniu wolę nawet nie myśleć. Czyli jedyna satysfakcja jaką mam, to fakt znalezienia sprężynki. Wracam do koncepcji odkręcenia śrubki. Nie ma to jak wielkanocne śniadanie, dające energię na cały aktywny dzień - spięłam muskuły i śrubka puściła - teraz będzie z górki! Ale niestety dostęp do niej jest ograniczony, a ona po paru obrotach idzie ciężko aż obracanie jej staje się prawie zupełnie niemożliwe. Kolejny raz muszę się przyznać do porażki. 

Podejście czwarte, czyli co dwie inżynierskie głowy to nie jedna! 
Postanowiliśmy z doodackiem, że zarówno trampek jak i cebulka zasługują na wymianę oleju. Ponieważ problem hamulca dalej był nie rozwiązany stwierdziliśmy, że zaczniemy od trampka i przy okazji zwalczymy hamulec. Doodack stwierdził, że to musi być proste, bo ma tylko 2 klucze w pięciokluczowej skali Haynesa, czyli po kluczu na głowę. Starałam się zanadto nie polemizować z tą łatwością :) Godzina 18:30, ruszamy do ataku! Zacznijmy od czegoś prostego na początek - sprawdźmy świece, bo jeszcze tego nie robiłam i jak będą słabe, to wymieńmy. Ponieważ doodack posiada zestaw kluczy, nie powinno być problemu. Świeczka pierwsza - ależ ją ktoś zakręcił... Ale okej, wyszła. Nie jest dramatyczna, nie jest też piękna, można by wymienić. Sprawdźmy czy świece które posiadam, są takimi jakie powinnam mieć. Biorę pudełko i oczywiście komplikacje, to nie taka świeca. To znaczy, trochę taka, ale zalecana przy temperaturach < 5st. Z ciekawości zerkam na drugą nową świeczkę. Ta o dziwo jest okej. No to jaki plan? Wyciągamy drugą łatwo dostępną świecę i porównujemy, po czym gorszą zamieniamy na nową. Nic prostszego, gdyby nie to, że doodackowy klucz do świec ma za grube brzegi i się nie mieści. Na szczęście zestaw narzędzi hondowskich ma w sobie odpowiedni klucz i wszystko idzie jak z płatka! Wkręcamy świece z powrotem (1/16 obrotu - ile to jest!!?). Pokrzepieni jawnym sukcesem zabieramy się za hamulec. Podłoga wyłożona "puzzlami" (zrobione z jakieś pianki/gąbki), więc można się rozsiąść i przeprowadzić wizję lokalną. Ja już znam to na pamięć, wizję przeprowadza doodack. Wnioski? Problem jest nietrywialny! Taktyka - spróbujmy ściągnąć tą sprężynkę. Ale jak ją założymy? Problemy rozwiązujmy po kolei, jak ściągniemy to będziemy się martwić. Pytanie za 100 punktów - jak mamy ściągnąć tą sprężynkę? Technicznie - trzeba pociągnąć w dół i odhaczyć. Praktycznie - od czego jesteśmy inżynierami? Trytki dobre na wszystko: po paru(nastu) próbach udaje się zahaczyć trytkę o sprężynkę. Da się ją nawet pociągnąć w dół. Jednak nie zbliża nas to w ogóle do odhaczenia. Po przeprowadzeniu prób i wprowadzeniu dodatkowych narzędzi stwierdzamy, że trzeba troszkę oczyścić pole operacyjne. Zaczynamy od odkręcenia pompy (chyba była to ona). Dwie śrubki i pompa wisi. Tylko co nam to dało oprócz wiszącej pompy? Niby minimalnie łatwiejszy dostęp do śrubki z pkt 2 serwisówki i małe przesunięcie sprężynki. Ponawiamy próbę odhaczenia - fail again. Może oczyścimy jeszcze troszkę pole? Odkręcamy dolną metalową osłonę - 3 śrubki. Dalej niewiele realnych zysków. Zmiana koncepcji. Pieprzyć sprężynkę, zwłaszcza, ze po kolejnych oględzinach okazuje się, że nie ma ona wpływu na śrubkę. Czyli idziemy w strategię numer 2 - odkręcamy ignorując istnienie sprężynki. Śrubka zaczęła się nieco kręcić aczkolwiek ze względu na ograniczony dostęp do niej była to robota syzyfowa. Trzeba było podjąć męska decyzję :) Doodack postanowił, że najlepszym rozwiązaniem wszystkich problemów jest trochę popukać. Zatem w ruch poszedł młotek i śrubokręt i postanowiliśmy spróbować wybić hamulec z otworu w którym się znajdował. Szybko okazało się, że należy jeszcze troszkę oczyścić pole operacyjne i ściągnąć osłonę z dołu również z drugiej strony. Pukanie faktycznie okazało się skuteczne i hamulec wysunął się na parę milimetrów, ale niestety progres się wkrótce skończył. Wobec tego wróciliśmy do odkręcania. Kręciliśmy i kręciliśmy aż w końcu śrubka wyszła! Hamulec niestety nie wyszedł. Czyli ponownie trzeba było pukać. Sukces! Mamy szczątki skubańca w ręce. Kolejny krok czyli wazelinka dobra na wszystko! Z braku jakiegokolwiek sensownego smaru zarówno bolec jak i dziurkę potraktowaliśmy wazeliną techniczną. Czyli teraz teoretycznie z górki - wkładamy hamulec, wkręcamy śrubkę, zahaczamy sprężynkę i zakręcamy wszystkie uprzednio zdjęte części. Nope... Trafienie bolcem w dziurkę wcale nie jest takie proste! Zwłaszcza jeśli owa dziurka składa się z dwóch części z czego jedna jest ruchoma i niekoniecznie chce się zsynchronizować z tą drugą. I tu wyszło na jaw czemu należało odczepić również sprężynkę hamulca. Po prostu ciągnie ona ruchomą część dziurki na hamulec w górę skuteczni uniemożliwiając jego włożenie. Natomiast przeciwstawienie się jej sile za pomocą palców jest niemożliwe. Pierwsza myśl - ściągamy sprężynkę! Teraz jest tam trochę więcej miejsca i być może byłoby to wykonalne. Postanowiliśmy jednak, w ramach antycypacji, przemyśleć konsekwencje tak odważnego kroku. Wnioskiem było, że nie ma najmniejszych szans na ponowne założenie sprężynki po włożeniu hamulca. Czyli wracamy do koncepcji próby dopasowania obydwu części hamulca z użyciem siły. Aha, zapomniałam o najważniejszym! Ten hamulec nie może być włożony byle jak. Trzeba pamiętać, że ma być ergonomicznie - ustawienie go pionowo w dół raczej odpada, a po włożeniu nie da się go już obrócić. Wracając do wątku wsadzania: znowu inżynierskie pomysły. Kolejna próba zastosowania trytki. Przewlekamy przez uchwyt drugiej części dziurki i ciągniemy w dół. Pierwszy problem - trzeba również ciągnąć trochę w bok. Drugi problem - trytka pękła. Okej, trzeba spróbować czegoś nowego. Może któryś z klasycznych sposobów: zastosujmy dźwignię! Nastąpiła pewna poprawa, aczkolwiek utrzymanie dźwigni w idealnie tym samym położeniu na czas pozwalający na wsunięcie hamulca graniczyło z niemożliwością. Zastosujmy większą dźwignię! Zastosowaliśmy. Przy mniej więcej dziesiątej próbie udało za pomocą dźwigni i palców udało się złożyć dwie dziurki w jedną. Co więcej, udało się również włożyć w nią hamulec! Sukces, wiwaty, radość i high-five!. Teraz tylko 20 minut zakręcania śrubki, która jest w maksymalnie niedogodnym położeniu i klucz ledwo do niej wchodzi. Czyżby był to wymarzony koniec? Niestety nie. Niby wszystko spoko ale światło stop nie działa. Szybka diagnoza - sprężynka jest mega luźna, pewnie dlatego, że hamulec jest w niższym położeniu niż był (ale bardziej mi pasującym od poprzedniego). Tu udało nam się wykpić stosunkowo łatwo, ponieważ doodack ustawiał już to u siebie i wiedział mniej więcej w czym rzecz, to po szybkim sprawdzeniu, w którą stronę się to podwyższa (bo oczywiście zgodnie z prawem murphy'ego zaczęliśmy od obniżania) udało się tak ustawić sprężynkę, iż można rzec, jest lepiej niż było! Podsumowując - problem, który miał być trywialny zapewnił nam 3,5 godziny wybornej zabawy :D

Bonus, czyli wymiana oleju...
Niezrażeni szybko płynącym czasem postanowiliśmy walczyć dalej i wymienić olej. Instrukcja z trampkowego forum otwarta. Krok pierwszy - rozgrzej silnik, żeby olej zleciał ciepły z całym syfem! Wyciągamy trampa, odpalamy. Przy okazji parę testowych ósemek po bruku, czy wszystko działa - o dziwo, ani koło nie odpadło, ani hamulec (co więcej, zdaje się działać!). Trampek rozgrzany, wprowadzony z powrotem do domku. I zaczynają się dyskusje: czy filtr, który mam kupiony, jest na pewno dobrym filtrem? Wygląda podobnie... Z czego zrobić klucz do filtra? Zerknięcie na instrukcję - postaw na stopce bocznej i odkręć śrubę spustową. My tu gadu - gadu, a pacjent nam stygnie! No to szybko nurkujemy pod trampa, ja z miską i (na wszelki wypadek) obciętą butelką, doodack z kluczem. I tu zaczynają się kolejne dyskusje - jak będziemy uciekać jak pacjent tyleż nagle, co niespodziewanie, (kolokwialnie mówiąc) rzygnie olejem? Nic, trudno, do odważnych świat należy. Doodack kręci, ja czujnie jak ważka czekam w pogotowiu z plastikowymi artefaktami. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami olej poszedł niespodziewanie. Podłoga lekko zalana, butelka w misce, miska podsunięta pod miejsce lania. Olej szczęśliwie niezbyt gorący, więc bez ofiar w ludziach. Pytanie pierwsze - gdzie jest śrubka? Oczywiście w misce z olejem - czyli czeka nas połów. Okej, śrubka złowiona, na podłodze względny porządek. Z trampka przestaje cieknąć, wiec przelewamy olej do pustego pojemnika, żeby manewrować pustą miską i sprawdzamy co mówi forum. Postaw moto na centralce, żeby olej ściekł z wszystkich zakamarków. Stawiamy, faktycznie ścieka. Co dalej? W międzyczasie możesz wyczyścić śrubkę - odpowiedzialne zadanie przypada doodackowi. Ja natomiast zaczynam kombinować, co z filtrem. Przecież nie można go wyciągnąć bez klucza lub śrubokręta :P Ale nie byłabym sobą jakbym nie sprawdziła organoleptycznie. Więc kładziemy się znowu - tym razem doodack jako operator miski, ja jako ekipa techniczna. I tu niespodzianka - filtr się udało odkręcić ręką bez praktycznie żadnego problemu (z użyciem siły, nieznacznie bo nieznacznie, ale mniejszej od maksymalnej). Kolejna dziurka, którą ścieka olej. To co dalej? Nowa nakrętka i zakręcamy wyczyszczoną śrubę. Zalewamy filtr nieco olejem i zakręcamy również filtr. Teraz pozostało już tylko wlać olej, co nie zapewniało zbyt dużo emocji i z uwagi na posiadany lejek było procesem dość wolnym. Kolejny sukces! I to tym razem jedynie w jakieś 50 minut licząc sprzątanie rozlanego oleju :)


Gratuluję samozaparcia każdemu, kto przeczytał to do końca...

środa, 4 kwietnia 2012

Trasa

Może tym razem uraczę Was kilkoma słowami na temat naszej trasy marzeń na długi weekend. Jednak już na początku chciałabym zastrzec, że przyświeca nam hasło "bądźmy elastyczni" :P w myśl którego trasa ta może ulec mniejszym lub większym zmianom.
Tak czy tak na dzisiaj wyprawa wygląda następująco:

Skąd Dokąd Dystans Dni
Katowice Wampersdorf 450 sobota
Wampersdorf Triest 500 poniedziałek
Triest Wenecja 200 wtorek
Wenecja Garda 180 wtorek
Garda Villach 400 czwartek
Villach Wampersdorf 340 piątek
Wampersdorf Bratysława 75 sobota
Bratysława Katowice 340 sobota

Oczywiście są tez planowane dodatkowe moto - atrakcje takie jak okołowiedeńskie wycieczki ze znajomymi motórzystami w niedzielę, tudzież objazd okolic Gardy w środę :)
Tu poglądowy link do googleMapsa:
http://g.co/maps/p4j4h
A dla niechętnych googleMapsowi screen mapki:



Skąd taka właśnie koncepcja wycieczkowa? Zaczęło się od spokojnych planów w stylu "a może tak pojedziemy do Wiednia??". Ponieważ mam tam znajomych i nie ma problemu z nocowaniem, to stwierdziliśmy, że czemu nie? A jak popatrzyliśmy na mapę to okazało się, że do Triestu jest dosłownie rzut beretem (takim średniej wielkości) i potem już ruszyła wyobraźnia... :)
Dodatkowym punktem podróży stała się niedawno Garda, ponieważ będziemy mogli odwiedzić pracującą tam od końca kwietnia koleżankę.

Tak czy tak, może planowana ilość kilometrów (czyli 2500) nie poraża, ale w zestawieniu z ilością dni oraz naszym doświadczeniem i tak wydaje się być sporym wyzwaniem. W zasadzie już teraz jest sporym wyzwaniem, bo, jako że jest to nasza pierwsza wyprawa lista zakupów i rzeczy do załatwienia jest długa na 3 łokcie, a nie są to jedyne zadania, które mamy teraz do zrobienia. Ale cóż co nas nie zabije to nas wzmocni, dla chcącego nic trudnego, czy jakieś inne z pasujących przysłów ;]

wtorek, 3 kwietnia 2012

WTF ??

Heja!

Może parę słów tytułem wstępu, czyli co to w ogóle jest za blog, jakie kółka i programiści??
Po kolei:
Programiści czyli developerzy czyli devowie to my! Dla kompletnych laików wyjaśnię, że programista to rodzaj informatyka :P
A kto to my w takim razie? My to Karola i doodack.
Jakie kółka? Kółka to oczywiście motóry!

A teraz bardziej serio...
W zeszłym roku stwierdziliśmy, że chcemy rozszerzyć listę naszych zainteresowań i pasji o motocykle (bo przecież kto bogatemu zabroni :)). Postanowiliśmy podejść do sprawy konkretnie, zapisaliśmy się na kurs i pod koniec lata staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami praw jazdy (oboje za pierwszym podejściem :P). Niedługo potem staliśmy się posiadaczami motórów, ja Trampka (honda transalp 650), a doodack Cebulki (Honda cb500). A ponieważ w tym roku układ weekendu majowego jest taki, że żal nie skorzystać, postanowiliśmy się skusić i pojechać na małą wyprawę. A jak wyprawa to może relacja? A jak relacja to najlepiej od razu blog!