poniedziałek, 15 września 2014

Balaton

Tam gdzie pobocza krętych dróg pokryte są kilkumetrowymi zaspami, gdzie o tej porze roku słońce nie chowa się na noc za horyzontem, gdzie rozbijając namiot w dziczy możesz napotkać łosie, a niskie temperatury mogą pokonać każdą warstwę Twojego moto-ubrania, wybrali się Jasiu z Misią, my natomiast mniej masochistycznie - wyruszyliśmy na południe do miejmy nadzieję ciepłych Węgier, nad ich słynne jezioro - Balaton.

Tym razem najwięcej zabawy było przy organizacji spania. Zdecydowaliśmy, że w środę pojedziemy motórami do pracy i zaraz po fajrancie wyruszymy w drogę. Jako że do pokonania mamy ok 540km, w jedno popołudnie raczej tego nie trzaśniemy, w związku z tym zdecydowaliśmy się na nocleg na Słowacji. Szybka kalkulacja (mniej więcej połowa drogi) wskazała na Miejscowość Vyhne, do której musieliśmy odbić tylko ok. 2km od drogi 65, którą przyjechaliśmy i autostrady A1, którą następnego dnia chcieliśmy kontynuować podróż.

Na próbę został wystawiony mój słowacki, próbę tę przeszedł pomyślnie i już w poniedziałek przed wyjazdem byliśmy pewni, że nie musimy brać namiotów na wszelki wypadek.

Nad Balatonem czekał już na nas domek na terenie kempingu w miejscowości Balatonfured. Za domek musieliśmy zapłacić 48000 forintów, które szybko stały sie foreach’ami… Nie pamiętamy czasów, kiedy w Polsce była hiperinflacja, dlatego fajnie nam się wydawało grube tysiące robiąc podstawowe zakupy…

Sama podróż na Słowację była całkiem przyjemna (pomijając żar lejący się z nieba) - ale lepiej żar, niż deszcz! Drogi też całkiem spoko (pomijając odcinek betonowych płyt, po których jazda przypominała bardziej patatajanie na rumaku albo przejazd koleją, niż motórem, ale handlowaliśmy z tym, a Karola zaśmiewała się w głos.
Jedno z nielicznych zdjęć doodack'ów na moto.
Po drodze zaliczyliśmy kilka malowniczych winkli z czającymi się na wzgórzach zamkami i ruinami zamków, to wszystko w świetle zachodzącego słońca - aż chciało się zawrócić, wjechać i zjechać jeszcze raz!



Pod wieczór, bez większych problemów wylądowaliśmy w pensjonacie Sasanka. Kolejne miejsce, które zaskoczyło nas w czasie naszych podróży. Zdjęcia na stronce nie oddają tego, jak przytulnie i przyjemnie Sasanka jest urządzona, mało tego, na terenie posesji stał pod kołderką V-Strom i dla naszych motórów znalazł się kawałek zamykanego na noc parkingu. Za nocleg w apartamencie zapłaciliśmy 60 EUR (ceny porównywalne z innymi noclegami w Vyhnem), wszamaliśmy pyszne jedzonko, a rano wykupiliśmy jeszcze śniadanie. I tak posileni wróciliśmy na trasę.

Długie szybkie zakręty na autostradzie były okazją do wykonania kilku zdjęć z jazdy.



Musieliśmy się z nimi spieszyć, gdyż prędko pożegnaliśmy nudną autobanę i zjechaliśmy tam, gdzie tygrysy (i Żyrafy) najbardziej lubią śmigać na swoich motórach…


Nim się spostrzegliśmy, przejeżdżaliśmy przez most nad Dunajem w miesjcowości Komarno. Most - ciekawostka - kończy się sygnalizacją świetlną. W ten sposób wjechaliśmy do kraju naszych bratanków od szabli i szklanki (bo chyba po szklance dopiero można znaleźć wspólny język…).


Zauważyliśmy, że nawet skuterzyści, choć pomykają na swoich skuterkach, ubrani są w tekstylne ciuchy z ochraniaczami i kaski mają wyraźnie droższe, niż te za 300zł, które u nas można kupić w Lidlu. To się nazywa świadomość i dbanie o własne bezpieczeństwo!

Posiliwszy się lodami, zimnymi napojami i zwiedziwszy WC miejscowego Tesco, ruszyliśmy dalej. Celowaliśmy z podróżą tak, żeby zdążyć przed siestą (13:00 - 15:00) kolegów na kempingu (wtedy ponoć się nie da wjechać - szlaban zamknięty). Dotarliśmy na miejsce między 14 a 15 - zakwaterowaliśmy się bez problemów i mogliśmy się cieszyć małymi wakacjami!






Woda w Balatonie nie rozpieszczała. Zamoczyliśmy po małym palcu i korzystaliśmy bardziej z basenu na kempingu, niż z wielkiego akwenu. Do tego okazało się, że nieopodal znajduje się park wodny - ok. 80zł za cały dzień zabawy - zatem zdecydowane, jeden dzień spędziliśmy mocząc zadki w parku!



Powrót rozpisany był na 1 dzień, więc zebraliśmy się najwcześniej rano jak tylko umieliśmy i o 9:40 opuszczaliśmy Balatonfured, w kierunku Gyoru, którego centrum polecił nam Karol, przyjaciel doodack’a, z którym spotkaliśmy się na Węgrzech (swoją drogą, też posiadacz moto).

Gyor - centrum
Do pokonania było znów ponad 500km, dlatego zdecydowaliśmy się na podróż autostradami (przynajmniej tam, gdzie nie musieliśmy za nie płacić - na Słowacji i w Czechach). I tu znowu była okazja na małą sesję zdjęciową…


Po drodze zatrzymaliśmy się w knajpie na obiedzie - okazało się, że wraz z nami przyjechał autokar z wycieczką, w związku z tym na obiad musieliśmy poczekać troszkę dłużej niż 30 minut podane w karcie. Dłuższa przerwa nam dobrze zrobiła, wszyscy już marzyli o kawie, a zadki mogły odpocząć na twardych ławach. Posiliwszy się, wsiedliśmy na motóry i pognaliśmy ku granicy. Warto nadmienić, że od przed-Bratysławy do Gliwic jechaliśmy autostradą. Do Gliwic wjechaliśmy ok. 19:00
Słoń!
Kufry już są w mieszkaniu, motóry w garażu, a w głowach masa wspomnień po kolejnej udanej moto wyprawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz